26 Paź 2016, 16:20
Jako że kiedyś pracowałem w komisie (choc nie mieliśmy aut sprowadzanych), pozwolę sobie coś napisać.
Klientela w Polsce ma to do siebie, że mając do wboru auto naprawdę ładne, uszanowane i bez jakiś usterek, ale w normalnej (ew ciut zawyżonej cenie), wybierze auto stojące obok, które jest cieniem tego pierwszego - jest bezczelnie odpicowane, jego pochodzenie jest niewiadome, a silnik ledwo chodzi. No ale cena się zgadza i zawsze jest to magiczne stwierdzenie "ale znaleźliśmy okazję".
Przekładając to na auta sprowadzane, handlarzowi nie opłaca się ściągać aut nieuszkodzonych/z małymi przebiegami, bo za granicą takie pojazdy są w cenie. Gdyby polski Mirek chciał takimi handlować długo by nie pociągnął, bo po prostu nikt by mu nie kupił auta w zawyżonej cenie, "no bo przecież są na rynku tańsze", mówią Janusze. No i potem jest płacz, bo handlarz oszukał, handlarz przekręcił licznik, handlarz nałożył kilo szpachli, handlarz to pośrednik szatana bla bla bla... Problem w tym, że, jak to mawia mój dziadek, każdy chce żyć, a więc Mirek jeden z drugim dostosowują swoją ofertę do oczekiwań rynku. I mamy później takie kwiatki w postaci 20 letniego auta z Niemiec z przebiegiem 160kkm od pana rocznik 1937r...
W rzeczywistości sprawa wygląda tak, że lepiej kupić auto, w którym realny przebieg na zegarku to 400k, niż "okazję" ze 150k. Niewiele osób wydaje zdawać sobie sprawę z tego, że niemiecki sposób eksploatacji aut znacząco różni się od naszego. Niczym specjalnym nie jest sytuacja, w której to Hans czy inny Jorg dojeżdżają do pracy po 100km w jedną stronę - w Polsce jest to epicka wyprawa, ale tam, gdzie mają autostrady? Banał.
Nie muszę chyba też nikogo przekonywać, że auto w trasie mniej się zużywa (zwłaszcza napęd i jego przeniesienie), bo nie jeździmy zerojedynkowo.